W Toruniu przyszłam do hali z myślą, że bieg sztafetowy obejrzę z trybun kibicując dziewczynom. Gdy okazało się, że muszę pobiec, byłam zaskoczona, ale nie mogłam okazać słabości. I udało się! – mówi w rozmowie z serwisem Pasja AZS Aleksandra Gaworska (KS AZS AWF Kraków), brązowa medalistka halowych mistrzostw Europy w Toruniu w sztafecie 4×400 metrów.

W ostatniej chwili dowiedziała się pani o starcie w sztafecie w finale halowych mistrzostw Europy w Toruniu.

– Do sztafety zostało powołanych sześć zawodniczek. Ostatnie lutowe mistrzostwa Polski w hali w Toruniu pokazały, że pierwsza czwórka jest w dużo lepszej formie. Było więc wiadomo, że to dziewczyny pobiegną w decydującym biegu. Do finału podchodziłam więc z myślą, że obejrzę go z trybun, kibicując koleżankom. W razie nieobecności w odwodzie pozostają zawsze dwie zawodniczki. Przyszłam na rozgrzewkę z myślą, że nic się nie stanie, że na pewno nie pobiegnę. Dostałyśmy jednak informację, że Justyna Święty-Ersetic z uwagi na uraz nie będzie w stanie wystartować. Wiedziałyśmy, że to ona jest najmocniejszym ogniwem naszej czwórki.

Był duży stres przed startem?

– Na chwilę poczułam się sparaliżowana, byłam w ogromnym szoku. To było dla wszystkich zaskoczenie, ale tak naprawdę nie było czasu, by okazywać słabość. Wielokrotnie ćwiczyłyśmy zmianę w sztafecie i byłam przygotowana, że taka sytuacja może mieć miejsce. Ze strony pozostałych dziewczyn otrzymałam duże wsparcie, co pozwoliło mi wyprzeć negatywne myśli. Byłam bardzo zbudowana ich postawą i zmotywowana do biegu. Oczywiście mierzyliśmy siły na zamiary, jednak czułyśmy, że brąz nadal jest w naszym zasięgu.

W pewien sposób nieszczęście jednej zawodniczki stało się pani szczęściem, a los oddał to, co zabrał w 2018 roku. Wtedy wraz z koleżankami zdobywała pani medal na HME w Birmingham, a później zerwanie więzadeł krzyżowych sprawiło, że na wiele miesięcy wypadła pani z obiegu.

– Okres samej kontuzji, jak również czas już po, był dla mnie bardzo trudny. Reszta koleżanek szła z formą i wynikami do przodu, a ja cały czas zmagałam się z dojściem do pełnej sprawności. Gdy udało się ją osiągnąć, sportowo stałam w miejscu. Powoli zaczynałam się zastanawiać, czy to wszystko ma sens, czy jestem w stanie wrócić na poziom sprzed urazu. Tak naprawdę z każdego startu wracałam nie do końca spełniona. Spokojnie starałam sobie wszystko tłumaczyć, że na wszystko przyjdzie czas, że kontuzje są nieodłączną częścią wyczynowego sportu. Dla ostatnich kilkudziesięciu sekund i medalu z Torunia miało sens poświęcenie i determinacja poprzednich trzech lat.

Apetyt zapewne rośnie w miarę jedzenia. Trener Matusiński z pewnością ma jeszcze większy ból głowy z doborem zawodniczek do sztafety, skoro rezerwowy zestaw zdobywa medal na ważnej imprezie.

– To tylko pokazuje, jak wysoki poziom reprezentujemy na czterysta metrów, że nawet biegaczki z drugiego planu są w stanie osiągać sukces. Generalnie podchodzę do tego z zimną głową, ze świadomością, że przecież część najważniejszych zawodniczek była nieobecna. Jestem jednak sportowcem, osobą waleczną i na pewno nie odpuszczę. Wierzę, że ciężką pracą jestem w stanie się poprawić. Pozostaję w gotowości i nawet w rezerwie warto czekać na swoją kolej. Wiem, że na ten moment dziewczyny są lepsze ode mnie, że w przypadku pełni ich zdrowia będzie jeszcze trudniej załapać się do czwórki, ale to tylko stanowi motywację do podnoszenia własnego poziomu.

Konkurencja i brak perspektyw często wymusza trudne decyzje. Zważywszy, że może być ciężko o miejsce w sztafecie na czterysta metrów, bierze pani pod uwagę w przyszłości przekwalifikowanie się na dłuższy dystans? Podobno ścieżkę obrała choćby Anna Pulkowska.

– Przyznam, że takie myśli pojawiły się w mojej głowie. Moje rezerwy prędkości nie są takie duże. W kontekście czterystu metrów ważne jest mocne otwarcie, żeby później mieć z czego urywać te setne sekundy. Z kolei moim atutem jest wytrzymałość, dzięki czemu dobrze biegam końcówki. Jeszcze przed kontuzją biegałam czterysta metrów przez płotki, który jest biegiem bardzo rytmicznym. Jeżeli stwierdzę, że dochodzę do jakiejś ściany, nie widząc możliwości do poprawy, być może pójdę w stronę ośmiuset metrów. To może być nowe doświadczenie i gdzieś we mnie jest ta ciekawość, co by z tego wyszło. Nie wykluczam więc takiej możliwości.

Pani starty to również masa sukcesów w rywalizacji akademickiej. Występ we wrześniu zeszłego roku w AMP w Bielsku-Białej był ostatnim pani startem wśród studentów.

– Te mistrzostwa były jednym z ostatnich startów poprzedniego sezonu, ale nie wyobrażałam sobie, by zabrakło mnie na AMP. Raz, że to był mój ostatni start, a dwa, że tej imprezie zawsze towarzyszy bardzo dobra atmosfera. Uwielbiałam jeździć na AMP-y. Wspaniale było więc zakończyć starty w nich ze złotym medalem, jak również, że z uwagi na pandemię w ogóle udało się zorganizować te mistrzostwa. Bardzo miło wspominam również letnią uniwersjadę w Tajwanie, w 2017 roku. Warto walczyć o wyjazdy na takie imprezy sportowe.

Złoto w sztafecie na uniwersjadzie w Tajwanie nie było jedynym sukcesem w tamtym roku. Do tego m.in. z koleżankami zdobyła pani brąz na MŚ w Londynie czy złoto na MME w Bydgoszczy. Czy to był pani najlepszy sportowy czas?

– Na pewno był to bardzo przełomowy rok. Wtedy też miałam najlepszą, życiową formę. Jestem teraz po przepracowanym, zimowym okresie przygotowawczym, ale osobiście nie czuję, że dyspozycją nawiązuję do tamtego czasu. Owszem, pojawiały się pojedyncze przebłyski, które dawały nadzieję. Dalej wierzę, że jeśli zdrowie dopisze, to będę w stanie bardzo szybko biegać, nawet szybciej niż życiówka.

Co czeka panią w najbliższych tygodniach? Czy szykują się jeszcze jakieś starty w sezonie halowym?

– Już nie. Teraz następuje przerwa do sezonu letniego i przez dwa miesiące czekają nas zagraniczne obozy. W poniedziałek, 15 marca, wyleciałam wraz z reprezentacją na pierwsze, dwutygodniowe zgrupowanie do Portugalii, a później, po tygodniu przerwy, czeka nas wylot na kolejne, tym razem na Teneryfę. W głowie mam za cel, by zakwalifikować się na mistrzostwa świata sztafet, które na początku maja zostaną rozegrane w Chorzowie.

Dalej będziemy panią oglądać w barwach KS AZS AWF Kraków?

– Sześć lat temu, wybierając się na studia, związałam się z tym klubem. W sumie na początku był to przypadek, koleżanka poleciła mi uczelnię AWF Kraków, jak również klub KS AZS AWF Kraków. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. Przyjeżdżając tu, nie miałam żadnych oczekiwań. Sport traktowałam drugoplanowo, studiowałam i pracowałam, aby zarobić na życie. Treningowo szybko przesuwałam się do przodu, trener namawiał mnie, żebym poświęciła więcej uwagi dla sportu i w sumie wkręciłam się, udało się. Na moich pierwszych AMPach w życiu zdobyłam brąz na 400 m. To był mój pierwszy indywidualny medal mistrzostw Polski! Na drugim roku studiów doświadczyłam jeszcze piękniejszych emocji. Pierwszy raz znalazłam się w kadrze narodowej, przybyło zgrupowań, forma szła w górę. Sama siebie zaskakiwałam, gdy patrzyłam na stoper. Dzięki stypendium z uczelni było mi zdecydowanie łatwiej i praca mogła zejść na drugi plan. Postawiłam na pasję, zaryzykowałam. Myślę, że to była dla mnie najlepsza decyzja, bo przez ostatnich pięć lat przeżyłam całą paletę emocji – sport dał mi możliwość podróżowania w piękne miejsca, ścigania się z najlepszymi i najszybszymi, a do tego nawiązałam kilka wartościowych relacji, pokonałam nieśmiałość  i brak wiary w siebie. Pochodzę z niedużego miasta i w poprzednim klubie byłoby ciężko o dalszy rozwój. Nie ma co ukrywać, że w Krakowie są lepsze warunki organizacyjne i finansowe. Kluby AZS zrzeszają wielu zawodników i dzięki temu miałam możliwość startowania kilkukrotnie w sztafetach w dobrym, często medalowym składzie na imprezach ogólnopolskich. Każde takie osiągnięcie oprócz satysfakcji daje większe możliwości dofinansowania do zgrupowań, suplementów, sprzętu sportowego i ogólnie lepszego szkolenia. Na razie nie planuję zmiany klubu, w Krakowie mam odpowiednie warunki do trenowania. Przywiązałam się do tego miasta, jest piękne i czuję się tu dobrze. Kto wie, być może zostanę tu na dłużej?

Rozmawiał Artur Kluskiewicz