Radosław Furmański: Zimę spędzamy na Wyspach Kanaryjskich. iQfoil to taka wodna Formuła 1

0
1037

Radosław Furmański jest niezwykle ambitnym żeglarzem, który reprezentuje AZS AWFiS Gdańsk i marzy o starcie w Paryżu. W rozmowie z Maciejem Mikołajczykiem opowiada m.in. o roli rezerwowego na igrzyskach olimpijskich w Tokio i zamianie klasy RS:X na iQfoil.

Maciej Mikołajczyk: Pochodzi pan z małego miasteczka. Kiedy zdecydował się pan je opuścić? Wraca pan często do Dobrzynia?

Radosław Furmański: Moje początki były trochę trudniejsze, bo dość późno zacząłem swoją przygodę z windsurfingiem. Nie pływałem wcześniej w ogóle na optymiście, tak jak spora grupa dzieci robi. W wieku dwunastu lat zacząłem pływać na windsurfingu, pod koniec 2008 roku kilkanaście razy stanąłem na desce i te totalne podstawy opanowałem. Moi rówieśnicy pływali na większych żaglach – 5,5 metra, a ja dopiero się uczyłem na żaglu 3,5-metrowym, więc moje początki były ciężkie, zwłaszcza na wodzie i myślałem, że nie uda mi się dogonić moich rówieśników. Dzięki temu, że pochodzę z małego miasteczka, trafiłem pod dobre skrzydła. Na początku trenował mnie Ryszard Przybytek, a potem w 2011 roku Michał Przybytek, obecny trener kadry narodowej kobiet. Byliśmy niewielką grupą z dobrym szkoleniowcem, ciężko pracowaliśmy i po trzech latach treningów zostałem mistrzem Polski juniorów młodszych. Nie było mi trudno opuścić miasteczka, ponieważ zbyt dużo w takich małych miejscowościach się nie dzieje. Opuściłem je w 2015 roku, kiedy poszedłem na studia na Akademię Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku. Żałuję, że nie mam czasu wracać w moje rodzinne strony. W Dobrzynie pojawiam się bardzo rzadko. Rodzinę odwiedzam tam raz na pół roku na kilka dni. Dużo wyjeżdżam i często nie ma mnie nawet w Polsce.

Jest pan m.in. mistrzem świata juniorów. Czy spodziewał się pan jako młodzieniec, że w seniorach będzie tak trudno zdobywać medale?

Wydaje mi się, że raczej zawodników seniorskich uważałem za duże autorytety, z Polaków Przemka Miarczyńskiego oraz Piotra Myszkę. Byli to zawodnicy bardzo doświadczeni, po trzydziestym roku życia, więc wiedziałem, że przeskok będzie spory i mój poziom jako 19-latka jest zdecydowanie niższy. Większość juniorów potrzebuje kilku lat, by plasować się w czołowej dziesiątce ważnych zawodów. Ja na pierwszych mistrzostwach świata w Omanie byłem osiemnasty. Ten świetny wynik potwierdził, że mogę być w tej kadrze, wówczas prowadzonej przez Pawła Kowalskiego i Cezarego Piórczyka.

Jak i gdzie będzie pan w sezonie zimowym kontynuował treningi na wodzie? Czy szykuje się pan ponownie na wyjazd do Stanów Zjednoczonych?

Wyjazd do Ameryki to był zazwyczaj z okazji Pucharu Świata w Miami, który rozgrywany jest tam w styczniu lub w lutym. Startowałem tam dwa lub trzy razy, a zazwyczaj zimę spędzamy na Wyspach Kanaryjskich, a dokładnie na wyspie Lanzarote. Tam panują bardzo fajne warunki. Jest tam minimum 18 stopni, więc temperatura nie przeszkadza nam w treningach. Wiatru tu nie brakuje, woda jest ciepła. Większość zawodników, dawniej z RS:X, obecnie z iQfoila spędza tam zimę. To się robi takie międzynarodowe centrum windsurfingu olimpijskiego. Tam co roku jeździmy i schemat jest podobny. Nasze auto ze sprzętem jedzie już w listopadzie lub w grudniu, zaś wraca w lutym lub w marcu. Spędzamy tam całą zimę, a potem przenosimy się do trenowania na kontynent.

Jak wyglądała pana rola rezerwowego na igrzyskach olimpijskich w Tokio? Żałował pan, że tam nie startuje czy ta funkcja panu odpowiadała?

W wypadku, gdyby coś Piotrkowi Myszce się stało, na krótko przed igrzyskami, to wówczas byłem zgłoszony jako rezerwowy zawodnik. Z uwagi na to, że klasa RS:X kończyła swój żywot, grupa była mała, a zawodnicy nie mieli z kim trenować. Większość moich kolegów przesiadła się wtedy na klasę iQfoil, a ja pomagałem Piotrkowi w przygotowaniach i z opóźnieniem zmieniłem konkurencję. To była wyjątkowa sytuacja i moje poświęcenie. Pamiętam, że na tym akwenie olimpijskim startowałem dwukrotnie i zająłem na nim kiedyś szóste miejsce na mocno obsadzonym Pucharze Świata. Warunki w Tokio raczej by mi odpowiadały, bo kilka razy tam już rywalizowałem i dobrze się tam odnajdowałem. Na samych igrzyskach warunki były zróżnicowane. Moim celem, jak każdego ambitnego sportowca, było wygranie eliminacji krajowych, jednak to się nie udało. Piotrek Myszka wygrał je ze znaczną przewagą punktową, ja zająłem w nich drugie miejsce i dzięki temu byłem rezerwowym, co i tak było dla mnie jakimś przywilejem.

Co poczuł pan, gdy gruchnęła wiadomość, że iQFoil znajdzie się na igrzyskach we Francji? Jaka była pana pierwsza reakcja?

Z jednej strony byłem zadowolony, z drugiej całą moją seniorską karierę, czyli jakieś sześć lat, z juniorami dodatkowe dwa, spędziłem w RS:X. Mój poziom w tej klasie się podnosił, byłem coraz lepiej przygotowany fizycznie, a moja budowa ciała też do tej konkurencji pasowała. Zająłem w niej siódme miejsce na mistrzostwach świata, piąte w ME. Dość długo się rozkręcałem, ale w końcu zacząłem już lepiej się w niej odnajdywać. Z jednej strony czułem sporą obawę, czy odnajdę się w iQfoilu, bo miałem w niej spore braki. Ta konkurencja jest naturalnym następstwem, tak jak kiedyś klasa RS:X zastąpiła klasę Mistral, w związku z rozwojem sprzętu i technologii. Latających desek jest coraz więcej, a najpierw był przecież kite na foilu. Z drugiej strony bardzo się cieszę, bo klasa RS:X była bardzo przestarzała i bardziej wymagająca fizycznie oraz technicznie. Ciężko było się w niej odnaleźć, szczególnie młodym zawodnikom, z kolei ta nowa wzbudza bardzo duże zainteresowanie juniorów młodszych i młodzików. Poza tym prędkości w niej są dużo większe. Potrzeba mniej wiatru, aby płynąć szybciej, z prędkością 30 czy 40 km na godzinę, wystarczy około 10 czy 12 węzłów. Widowiskowe jest samo unoszenie się żagla zawodnika, deski nad wodą do około metra wysokości, bo taką długość ma maszt foila. Na starcie staje od 50 do nawet 80 zawodników, którzy szybko się poruszają – pod wiatr płyniemy z prędkością około 30-35 km na godzinę, a z wiatrem do około 50 km/h. Jesteśmy zdecydowanie najszybszą klasą olimpijską w żeglarstwie. Jest tu inny format niż w RS:X. Gdy jest słabszy lub średni wiatr, występują starty na półwietrze, czyli tzw. slalomy. Wyścig trwa wtedy zaledwie 3 czy 4 minuty i jest bardzo szybki. Generalnie wyścig w tej klasie trwa 12 minut. W innych klasach czas sięga nawet 45 minut. Łódki poruszają się bardzo wolno i te wyścigi obserwuje się, jakby się patrzyło na rosnącą trawę, a u nas to jest taka jakby wodna Formuła 1.

Jest pan po mistrzostwach świata w tej specjalności. Co pana na nich zaskoczyło?

Frekwencja była rekordowa, startowało około 165 zawodników. Byliśmy podzieleni na trzy grupy – złotą, srebrną i brązową. Pamiętam, że na poprzednich ME na Gardzie, gdzie byłem 15, też była spora frekwencja. Jestem pod wrażeniem mojego progresu i widzę, jak pomimo rocznego opóźnienia, doganiam tę stawkę.

Zajął pan na tym czempionacie dwudziestą siódmą lokatę. To dobrze, czy liczył pan na więcej?

Liczyłem na poprawę mojego 15 miejsca z mistrzostw Europy, ale przed wyjazdem do Francji miałem spore problemy zdrowotne i mój start stał pod dużym znakiem zapytania. I choć same regaty nie układały się po mojej myśli, to zrobiłem duży progres.

Rywalizuje pan razem z Pawłem Tarnowskim. Czy ta wasza krajowa walka dodatkowo pana motywuje?

W kadrze narodowej część męska liczy około dziesięciu zawodników. To duża grupa, a na samym końcu w RS:X było ich dwóch lub trzech. Trenuję razem z nim. Jako najlepsi zawodnicy startowaliśmy w Marsylii. Wszystkie imprezy i zgrupowania spędziłem wspólnie z Pawłem. Jeśli na wodzie mamy do dyspozycji dobrych zawodników, to poziom całej grupy szybciej się podnosi. Widać, że Polacy nadrabiają zaległości i doganiają stawkę.

Myśli pan już intensywnie o igrzyskach we Francji? Co musi się stać, by wystąpił pan w nich jako zawodnik?

Tak, oczywiście. Myślę już o igrzyskach. Jak na razie jeszcze nie znamy krajowego systemu kwalifikacji. Na razie wiemy, że MŚ w Hadze będą pierwszą imprezą, w której będzie można zakwalifikować kraj i raczej dla Polski nie będzie to żadnym problemem. A co do krajowego systemu, niedługo go poznamy. Sądzę, że będą to główne imprezy, czyli MŚ i ME. Ten zawodnik pojedzie, kto uzbiera najwięcej punktów. W roku 2023 i 2024 do okolic maja czy kwietnia decyzja będzie musiała zapaść. Nadchodzą teraz kluczowe lata.

Czuje pan, że ma pan jeszcze rezerwy? Może pan pływać lepiej, szybciej?

Mam jeszcze spore rezerwy. Doganiam międzynarodową czołówkę. Widzę to na wszystkich imprezach. Te granice się zacierają i część zawodników już przeskoczyłem. Spore rezerwy mam jeszcze w mojej budowie ciała. Trzeba tu przytyć w moim wypadku 10-15 kilogramów. Proces nabierania masy trwa. Obecnie jestem jeszcze sporo lżejszy od czołowych zawodników, więc przy silniejszym wietrze brakuje mi trochę masy i w związku z tym prędkości.

Jak podsumuje pan ten miniony 2022 rok? Co było w nim na plus, a co na minus?

Sportowo zaliczam go do udanych. Mam tu na myśli przede wszystkim trzecie miejsce na świetnie obsadzonym evencie w Holandii i 15 na ME. To są bardzo dobre lokaty. Dzięki przepracowanej pierwszej zimie na Lanzarocie poczyniłem ogromny progres i widzę spore efekty. Na minus są moje problemy zdrowotne, jakie miałem przed mistrzostwami świata. A prywatnie w ubiegłym roku zakończyłem studia magisterskie na AWF w Gdańsku. Skończyłem 26. rok życia i stoję przed dużym wyzwaniem, by połączyć uprawianie sportu na najwyższym poziomie z dorosłym życiem. Żeglarstwo to moja praca i wyzwanie, bo jednak z czegoś muszę się utrzymać. Cieszę się, że od tego roku mogę reprezentować miasto Gdańsk i zostałem też sportową twarzą tego miasta. Mam nadzieję, że ta współpraca będzie trwała jeszcze długo.

Z Radosławem Furmańskim rozmawiał Maciej Mikołajczyk
fot. Szymon Sikora/Robert Hajduk