To pytanie zadaje sobie niejeden świeżo upieczony licencjat, inżynier czy magister. Studia miały być najlepszym okresem w ich życiu, a okazały się kilkuletnią mordęgą o kawałek papieru. Zabieram Was w kilkuczęściową, dość sentymentalną podróż po tym jak zostałem szczęśliwym inżynierem, nie przepracowując ani minuty w zawodzie.

Choć nagłówek brzmi jak zapowiedź kolejnego szkolenia coachingowego, to uprzedzam, że wiele rad stąd nie wyniesiecie. W końcu cóż nadzwyczajnego może powiedzieć 24-latek, który bez specjalnych wodotrysków obronił tytuł inżyniera? [Mam nadzieję, że moi Rodzice dalej czytać nie będą]. Nie przykładałem zbyt dużej wagi do nauki. Byłem/jestem leniem, a lektura każdej książki wzbudzała we mnie drgawki. Po co więc poszedłem na studia? Tak jak większość, na początku dla papierka…

Przez cały okres studiów towarzyszył mi AZS. Tak naprawdę znaliśmy się już od podstawówki, jednak przyjaźń narodziła się dopiero po maturach. Jako dzieciak trenowałem piłkę ręczną, ale zdałem sobie sprawę, że to nie dla mnie. Uwierzcie mi – sportowiec ze mnie żaden. Jeden z większych sukcesów na moim koncie to ogranie na obozie Jędrka Zieniewicza (zawodnika PGNiG Superligi Piłki Ręcznej) w tenisa stołowego.  Z tym, że on miał 8 lat, ja 10. Jak możecie się domyśleć, mój dorobek sportowy nie był zbyt okazały. Nigdy więc nie sądziłem, że w AZS-ie znajdzie się miejsce dla takiej sportowej łamagi jak ja. Jak więc to się zaczęło?

Już jako młodzieniaszek wykazywałem chęć pracy z papierkami. Lubiłem się udzielać, organizować, miałem niezliczoną ilość pomysłów. W liceum zacząłem pomagać w sekcji piłki ręcznej AZS, a kilka miesięcy później otrzymałem propozycję pracy w biurze Klubu. Moje działania zostały docenione! Z jednej strony się cieszyłem, z drugiej miałem spore obawy czy tu pasuje. W końcu jestem sportowym antytalentem. Raz się żyje… Poszedłem za ciosem!

I tu „zdziwko” już w pierwszym dniu. Na swojej drodze spotkałem dziesiątki osób o mało atletycznej budowie ciała. Jedni przybywali z mięśniem w okolicy brzucha o fachowej nazwie „nieporozumienie”, inni zaś zostawiali jakiekolwiek mięśnie w domu. Pomyślałem sobie – „Nie jestem sam!”. Z drugiej strony nasuwały się pytania – „Co oni wszyscy tu robią? Czy tak samo jak ja są pracownikami biurowymi?”

c.d.n.

Tekst: Dawid Piechowiak
Ilustracja: Angelina Jusiak

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj