Jak zrobić doktorat i pobić rekord świata. Rozmowa z Rafałem Omelko

0
970

Rafał Omelko to wielokrotny medalista lekkoatletycznych mistrzostw Europy i świata. W 2018 roku razem z kolegami ze sztafety 4×400 metrów podczas HMŚ w Birmingham pobił nawet rekord globu. Ciężkie treningi i regularne starty nie przeszkodziły mu jednak w kontynuowaniu nauki. Zawodnik AZS AWF Wrocław niedawno obronił doktorat.

Trudno się robi doktorat będąc zawodowym sportowcem, walczącym o medale wielkich imprez?

Nie jest to łatwe, ale jeśli ma się trochę samozaparcia, sprzyjającą atmosferę i życzliwych ludzi wokół siebie, to wszystko można pogodzić. Mam to szczęście, że od wczesnego etapu swojej przygody ze sportem jestem związany z klubem AZS AWF Wrocław. Jestem również… To znaczy byłem studentem AWF Wrocław (śmiech). Dobrze znałem tutejsze środowisko. Także dzięki temu potwierdziłem swoją solidność nie tylko na arenie sportowej, lecz także w życiu studencko-naukowym. Wszystko fajnie się „spinało”. Po zrobieniu magisterki postanowiłem pójść za ciosem, podejmując wyzwanie w postaci studiów doktoranckich i na szczęście mu sprostałem. Obroniłem pracę. To nie byłoby możliwe, gdyby nie przychylne podejście uczelni. Czułem wsparcie z wielu stron. Bardzo mi pomógł m.in. mój promotor prof. Krzysztof Maćkała. Mocno mnie dopingował i pokazywał ścieżkę, którą należy kroczyć, by osiągnąć cel.

Czego dotyczył pański doktorat?

Jego tytuł był dość zwiły i brzmiał „Kinematyka i stężenie mleczanu u biegaczy na 400 metrów podejmujących zróżnicowane formy wytrzymałości specjalnej”. Pracę złożyłem w Zakładzie Lekkoatletyki na Wydziale Wychowania Fizycznego i Sportu AWF Wrocław.

Wyniki pracy może pan od razu wykorzystać w praktyce czy na razie to tylko rozważania teoretyczne?

Założenie przy tworzeniu pracy było takie, aby jej wyniki miały zastosowanie praktyczne. I to się udało, bo wnioski są konkretne. Dotyczą choćby zmiany kinematyki kroku biegowego pod wpływem zmęczenia. Tę wiedzą można wykorzystać w treningu. Pracę tworzyłem na swoim podwórku lekkoatletycznym, ale dzięki temu miałem dostęp do ciekawej grupy badawczej, bo znaleźli się w niej m.in. moi koledzy ze złotej sztafety 4×400 m z halowych mistrzostw świata 2018. Takich badań jest niewiele w skali światowej, więc myślę, że choćby dlatego moja praca jest warta uwagi.

Zapewne na tej ścieżce sportowo-edukacyjnej pojawiły się momenty, gdy miał pan już dość tego połączenia. Były chwile zwątpienia?

Oczywiście. Pierwsza tuż po obronie magisterki, gdy zarzekałem się, że to koniec mojej przygody z edukacją. Jednak później ją kontynuowałem. Potem, już w trakcie pisania pracy doktorskiej też czułem zmęczenie. Trzeba było to pogodzić z treningami i masą innych obowiązków. Były gorsze okresy, ale wtedy zjawiali się ludzie, którzy motywowali mnie do dalszej pracy. Jedną z nich był wspomniany promotor, dbający o to, bym nie pozwolił sobie na większe rozprężenie.

Zabierał pan ze sobą sprzęt i książki na zgrupowania oraz mityngi? Czy jednak poświęcał się pisaniu pracy tylko w określonych okolicznościach? W domu, na spokojnie…

Pierwszy wariant też wykorzystywałem. Często woziłem ze sobą stertę książek, laptopa i w każdej wolnej chwili między treningami pisałem. Zdarzało mi się nawet prosić o pokój jednoosobowy na zgrupowaniach, by mieć do tego lepsze warunki. Paradoksalnie pomógł mi też wiosenny lockdown. Nie mogłem swobodnie trenować i startować, ale właśnie wtedy poczyniłem największe postępy w tworzeniu doktoratu. A zatem w moim przypadku nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…

Obiektem pańskich badań pod kątem zastosowania odpowiednich parametrów motorycznych, fizjologicznych itp. podczas prób wysiłkowych byli pańscy koledzy ze złotej sztafety. W marcu 2018 roku razem z Karolem Zalewskim, Łukaszem Krawczukiem i Jakubem Krzewiną wygrał pan HMŚ i pobił rekord świata. Jak dziś wspomina pan tamto wydarzenie? Pamiętam, że tuż po biegu finałowym byliście w szoku.

Tak, ale kiedy spojrzało się na to na chłodno, to nasz sukces wcale nie był niemożliwy. Trzeba jednak przyznać, że trafiliśmy w punkt, tego dnia wszystko się zgrało. Każdy z nas pobiegł swoje. Dobrze to rozegraliśmy taktycznie, do tego doszedł cudowny finisz Kuby. Dramaturgia tego finału też sprawiła, że było o nas głośno. Oczywiście nie spodziewaliśmy się rekordu świata. Koncentrowaliśmy się jedynie na tym, by pobiec jak najlepiej. Ja po swojej zmianie czułem, że już więcej z siebie dać nie mogłem. To był akurat dobry objaw (śmiech).

Niestety, ten rekord szybko wam odebrano.

Stało się to na akademickich zawodach w Stanach Zjednoczonych. Członkiem tamtej sztafety był Michael Norman, będący obecnie jedną z wschodzących gwiazd lekkoatletyki. To nie była grupa przypadkowych ludzi, bo sport akademicki w USA stoi na wysokim poziomie.

A jak jest z tym w Polsce? Jakie znaczenie według pana ma u nas sport akademicki?

Myślę, że choćby lekkoatletyka, ale też inne dyscypliny olimpijskie są u nas na dobrą sprawę dyscyplinami akademickimi, bo ich największe ośrodki związane są z uczelniami i obecnymi przy nich klubami AZS. Zresztą to chyba najbardziej przystępna ścieżka dla sportowca. Etaty w wojsku czy policji nie są powszechnie dostępne i trzeba się nagimnastykować, żeby je dostać. Na uczelni idzie za sportowcem też pewne zabezpieczenie finansowe. Jeśli jest się studentem, to też jest większa szansa na uzyskanie jakiegoś wsparcia np. w postaci stypendium. Zresztą wiele stypendiów jest przyznawanych tylko zawodnikom posiadającym status studenta. Taki mamy system. Akurat lekkoatletyka rozwija się przy uczelniach za sprawą dobrego zaplecza infrastrukturalnego, ale też naukowego. Łatwiej tam np. o pomoc biomechaników.

Akademicki Związek Sportowy bardzo mocno podkreśla, jak ważna jest dwutorowa kariera, a więc to łączenie rozwoju sportowego z edukacją. Jakiś czas temu AZS we współpracy z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego stworzył nawet projekt Narodowa Reprezentacja Akademicka, pomagający osobom równolegle realizującym karierę zawodniczą z naukową.

Gdy usłyszałem o projekcie Narodowej Reprezentacji Akademickiej, od razu pomyślałem, że to świetna inicjatywa. Sam wsparcia z podobnych programów nie otrzymałem, ale jakoś sobie poradziłem. To, że jednak one powstają, to dobry sygnał. Obecnie coraz więcej sportowców myśli racjonalnie i wie, że ich kariera może się nagle skończyć ze względu na jakąś kontuzję. Dlatego warto zabezpieczyć się na przyszłość.

W naszej rozmowie już kilka razy padła nazwa AZS. Pańskie skojarzenia z tymi trzema literkami symbolizującymi legendarne stowarzyszenie?

Moja pierwsza myśl to Uniwersjady. Zdobyłem na nich dwa medale, a członkiem Akademickiej Reprezentacji Polski byłem trzykrotnie. W kadrze i w naszej misji zawsze panowała świetna atmosfera. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że doświadczenia z Uniwersjady były dla mnie ciekawsze i robiły większe wrażenie niż to, co spotkało mnie podczas igrzysk w Rio de Janeiro.

Uniwersjady są uznawane za studenckie igrzyska. A już za kilka miesięcy czekają nas te „prawdziwe” w Tokio. Jak pańskie samopoczucie przed najważniejszą imprezą w świecie sportu?

W porządku. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Co prawda odpuściłem sezon halowy, ale przygotowania pod letni przebiegają pomyślnie. Na początku maja w Chorzowie mają się odbyć nieoficjalne MŚ sztafet. Tam nasza ekipa 4×400 będzie walczyć o „stuprocentową” kwalifikację olimpijską. Na ten moment wchodzimy na igrzyska z rankingu, ale czołowa ósemka imprezy na Śląsku będzie już pewna awansu i nie będzie musiała o niego walczyć poprzez ranking. Ostatecznie w igrzyskach weźmie udział 16 zespołów.

A co po igrzyskach? Tokio będzie ostatnim przystankiem w pańskiej karierze?

Raczej tak.

To jakie ma pan plany po jej zakończeniu? Wejdzie pan jeszcze mocniej w świat akademicki?

Już jedną nogą w nim jestem, bowiem rozpocząłem pracę w Zakładzie Lekkoatletyki na wrocławskiej AWF.